W naszym kraju żyję od ponad trzydziestu lat. Od polityki trzymam się daleko, jednak staram się być na bieżąco. Mam wrażenie, że w niemal każdej dziedzinie życia hołdujemy zasadzie: od skrajności w skrajność. Nie inaczej rzecz ma się z kwestią edukacji i wychowania. Na szczęście, o tym ostatnim w największej mierze decydujemy my – rodzice.
Jako nauczyciel spotykam się z różnymi rodzicami: od tych najbardziej surowych aż do tych, którzy pisemnie informują mnie, że ich dziecko jest wychowywane w duchu bezstresowym, co powinnam zaakceptować.
Zgadzam się – dziecko ma wiele praw, których należy bezwzględnie przestrzegać. Musi rozwijać się i żyć w godziwych warunkach. Może chodzić do szkoły, rozwijać swoje pasje i umiejętności. Wspaniale jeśli wyraża własne opinie i poglądy, uczestniczy w życiu społecznym. Każde zasługuje na prawo do intymności. I żadne nie powinno być krzywdzone – w jakikolwiek sposób.
Nie ulega jednak wątpliwości, że nie samymi prawami żyje człowiek. I jeśli nie przyzwyczaimy małego człowieka do obowiązków – wyrośnie na zapatrzonego w siebie dorosłego z nieadekwatnym postrzeganiem rzeczywistości.
Słyszę wielokrotnie od mam dwu-, trzylatków, że ich dzieci są zbyt małe, by obarczać je obowiązkami.
Nie zgadzam się z nimi i informuję o tym w sposób jawny. Sądzę, że już dwuipółlatek jest w pełni zdolny do wykonywania niektórych obowiązków, a trzylatek radzi sobie z nimi świetnie. Skąd wiem? Bo mam dwa egzemplarze na dowód w swoim domowym zaciszu.
Obowiązki. Może brzmi dość szumnie. To po prostu codziennie zajęcia, które wymagają kilku minut od moich córek. Zajęcia przez nie mniej lubiane, bo nie zaliczane do zabawy. Czynności, które mogłabym wykonać za nie sprawniej, lepiej, szybciej, ale przecież nie o to w nauce obowiązkowości chodzi.
Co może zrobić w domu trzylatek (oprócz tego, co robi na złość?).
Otóż bardzo wiele. Podam przykłady obowiązków, które spoczywają na moich dzieciach. Należą do nich:
wynoszenie brudnych naczyń do zlewu po zjedzonym posiłku czy wypiciu napoju. Zmywarka stoi zbyt wysoko, by mogły same do niej dosięgnąć,
sprzątanie zabawek. Rozrzucone klocki trafiają do pudełek, lalki do domku, kredki do pojemnika, kolorowanki do szuflady,
pod koniec kąpieli – oczyszczanie wanny z wszelkich akcesoriów – po prostu schowanie do szafki gąbeczek, mydełek, szamponu, kąpielowych zabawek,
poranne ubieranie (poza bluzką, której jeszcze nie potrafią założyć) oraz wieczorne rozbieranie i wkładanie brudnych rzeczy do kosza na bieliznę do prania,
kiedy sprzątam dom – pomoc w sprzątaniu (nieudolne, ale jednak – ścieranie kurzu, odkurzanie),
jeśli coś się rozleje – ścieranie,
po zakończonej zabawie w piaskownicy – zebranie rozsypanego piasku na łopatkę i wrzucenie do środka,
włożenie piżamki pod poduszkę po nocy i poukładanie poduszek na łóżku,
codzienne podlewanie kwiatów w ogrodzie – te, które rosną nisko lub w donicach,
wkładanie rzeczy z suszarki do swoich komódek – bo już wiedzą doskonale, gdzie są ich legginsy, skarpetki czy majtusie.
Czy jestem matką sadystką?
Nie odnoszę takiego wrażenia, bo – tu może Was zaszokuje – ale moje dzieci nie wydają się jakoś wyjątkowo smutne czy załamane, gdy wykonują daną czynność. Mają charakter zadaniowy jak ich tata. Powierzone im czynności traktują raczej jako przejaw zaufania ze strony ich mamy. Skąd o tym wiem? Bo przychodzą dumne z siebie, oznajmiając, że potrafiły same sobie poradzić, że są już duże, a każda nowa umiejętność cieszy je tak, że aż zgrzytają zębami. Za każdym razem chwalę je i przytulam, potwierdzając, że jestem dumna z ich osiągnięć. Czasem rezultat wykonanego zadania jest widoczny gołym okiem, co cieszy jeszcze bardziej – jak choćby mały listek, który rozwinął się w piękne kwiaty po kilku tygodniach podlewania. Jeśli widzę, że dana czynność sprawia moim dzieciom zbyt duży kłopot, odpuszczam. Jeśli dostrzegam frustrację – wyciągam pomocną dłoń. Jedyne, czego nie robię – to nie wyręczam ani nie oznajmiam po jednej porażce, że mama zrobi to sama. Próbują kilka razy, podpatrują, uczą się. Nie używam słowa: obowiązek. Staram się, by pewne rzeczy były dla nich naturalne. Każdy chce przecież mieszkać w czystym domu, jeść z czystych naczyń czy móc swobodnie przejść, nie potykając się o klocek.
Znam mamy, których 7, 8–latki wychodzą z psem na spacer, potrafią przygotować samodzielnie kanapki, a nawet jajecznicę.
Nie wspomnę o tym, że wyciągają naczynia ze zmywarki czy poproszone robią pranie. To nie geniusze czy dzieci leniwych rodziców. To świadomi i uczestniczący w życiu domowym członkowie rodziny. Córka nakrywająca do stołu czy syn segregujący śmieci – to powód do dumy i dla rodzica, i dla dziecka.
Dla odmiany spotykam też gimnazjalistów, którzy w wieku 15 lat nie przygotowują sobie ubrania do szkoły. Znam całe grono „niepełnosprawnych” 16-latków, którzy czekają do 16.00 na mamę, by podgrzała im obiad czy zrobiła herbatę, bo przecież takimi czynnościami gardzą albo się nie zhańbią. Wytrzeszczam oczy, gdy prawie dorosły uczeń opowiada, że wścieka się, gdy matka wchodzi mu sprzątnąć pokój i narusza jego prywatność. To nie abstrakcyjne historie tylko przykłady znane mi z nazwiska.
I możecie wierzyć lub nie, ale działanie pociąga za sobą skutki.
Dzieci uczone obowiązków w domu są empatyczne, zaradne, kreatywne i aktywne. Młodzież, która egzystuje w domu na zasadzie hotelowego gościa bywa pyskata, leniwa, zblazowana i niechętna do żadnej aktywności. Sondaże są bezlitosne: 20% polskich nastolatków nie widzi sensu życia. Kto bardziej nie będzie go widział: człowiek zamknięty w swoim pokoju, izolowany od życia rodziny i zwykłych przyziemnych spraw, spędzający połowę życia w wirtualnej rzeczywistości, zastający swą matkę wyczerpaną po pracy i klękającą przed nim na kolana, by umyć podłogę w jego pokoju – czy człowiek, który rozmawia z rodzicami podczas wspólnego przygotowywania posiłku, wywieszania prania czy nawet wspólnego mycia samochodu. Każda czynność, która prowokuje do rozmowy, do wspólnego spędzania czasu – jest dobra. Ale to moje subiektywne przekonanie. Być może się mylę. Czas pokaże.
Jest jeszcze jedna kwestia, co do której mam mieszane uczucia. Kasa za robotę – tak można ją nazwać. Spora grupa młodzieży za skoszenie trawnika czy umycie naczyń dostaje wynagrodzenie od swoich rodziców. Najpierw pomyślałam, że to świetna motywacja. Jednak z drugiej strony – nikt nie płaci mi za ugotowanie obiadu czy wyprasowanie dziecięcych ubranek. Nie chciałabym zatem, aby moje córki w przyszłości zamiast zapytać: pomóc ci mamo? Zapytały: ile dajesz za umycie okien? Szacunek do zarobionego własnoręcznie pieniądze na pewno jest pozytywnym aspektem takich działań. Jednocześnie niechęć do traktowania obowiązków domowych jako zła koniecznego, które tylko odpowiednio opłacone ma sens – jest dla mnie na tyle sugestywną konsekwencją takiego postepowania, że raczej nie będę go w naszym domu propagowała.
Czas pokaże. Rodzice starszych dzieci: jak jest u Was? Macie cenne rady, sposoby na naukę obowiązkowości? Chętnie poczytam
- Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł – udostępnij go dalej!
- Na fan page’u na facebooku dzieje się dużo więcej i z dużą dawką humoru. Wpadnij do nas!
- Chcesz porozmawiać z innymi rodzicami? Zapraszamy do zamkniętej grupy na facebooku!
- Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, opinią, doświadczeniem na łamach portalu, napisz do nas: kontakt@multirodzice.pl
- Będzie nam miło, jeśli dasz znać znajomym o multiRodzicach. Sharing is caring!
GIPHY App Key not set. Please check settings