Moja mama wspomina jako jeden z najtrudniejszych rok, w którym jej jedyne dziecko, wychodziło w każdą sobotę na 18-tkę znajomego, znajomej, znajomego znajomej. Mówiąc szczerze, nigdy nie myślałam o tym, jak ona się czuję, podczas gdy ja świetnie się bawię i wracam nad ranem. Zawsze czekała na mnie, siedząc przed telewizorem, ale w mojej ówczesnej głowie nie wywoływało to głębszej refleksji. Punkt widzenia się zmienił. Już wyobrażam sobie natłok myśli, które towarzyszyć mi będą, kiedy moje córki oznajmią (oczywiście w swoim czasie, a czas ten nastąpi za miliony lat świetlnych), że wychodzą na noc.
Marzenia…
Wracając do teraźniejszości. Od prawie półtora roku marzyłam o tym, żeby wyjść z domu. To nie tak, że siedzę 24 godziny na dobę z dziećmi. Pisałam już o regularnych spotkaniach z przyjaciółkami, znajomymi ze studiów czy pracy. Ale to nie to chodziło mi po głowie. Miałam ochotę zrobić full make up, odstawić się, wyjść z moim facetem, potańczyć tak, że będą bolały mnie stopy, z kacem – ale nie moralniakiem. Zawsze jednak plany te odkładałam na bliżej nieokreślone „kiedyś”, bo nie wyobrażałam sobie, byśmy oboje wyszli z domu na noc. Zdarzały się już wypady do kina, dzieci usypiały z dziadkami. Jednak przebudzone w nocy, zawsze mogły liczyć na całusa i uścisk mamy i taty (w najgorszym razie samej mamy).
Plan idealny…
Nadarzyła się jednak idealna okazja. Wesele Maćka i Kasi. Wiedziałam, że, jeśli tylko choroba któregoś z członków rodziny nie zepsuje mi planów, to będzie TA noc. Rodzice wspierają mnie we wszelkich działaniach, więc absolutnie nie mieli nic przeciwko, by zostać z dziewczynkami. Fryzjer zamówiony, paznokcie i make up zrobione, kiecka zakupiona. Byłam gotowa. Przynajmniej zewnętrznie.
Plan był taki: zabrać potwory na część oficjalną: do kościoła, pokazać je wszystkim ciotkom, wujkom, kuzynkom – i szybko się ich pozbyć. Mówcie, co chcecie. Że jestem wyrodną matką, że myślę tylko o sobie, że jestem bezwzględna. Wcale się z tym nie zgodzę. Powiadają: szczęśliwa matka, szczęśliwe dzieci. A matce do szczęścia brakowało ostatnio szaleństwa w pełnym tego słowa znaczeniu.
Realizacja…
Mimo iż często plany me spełzają na niczym, tym razem się udało. Godziną zero była dla mnie 17.00, kiedy dzieci oddaliły się wraz z samochodem dziadka. Zostaliśmy sami. We dwoje. Z uśmiechem na twarzy, co zapewne wywołało falę komentarzy wśród obecnych. Bo jak można być tak wyrachowanym. A można! Odpowiadam: oceń mnie, ale tylko, jeśli spędziłeś 16 miesięcy w domu z żywymi ponad normę bliźniętami. Oceń, jeśli wstawałeś każdej (dosłownie) nocy, by spełnić oczekiwanie swojej dwójki maluchów. Anyway…
Muszę przyznać, że po raz pierwszy pojawiło się u mnie uczucie nieznane. Coś na kształt wewnętrznego niepokoju, delikatnego ukłucia w brzuchu, świdrującego bólu wędrującego aż do serca. Nie mam pojęcia, czy znajdzie się nomenklatura medyczna na taką dolegliwość, czy jedynie jest ona synonimem słowa: „Mama”.
Relatywny spokój osiągnęłam dopiero, kiedy dziadkowie wysłali sms-a z informacją, że moje dzieci śpią. Wnioskując po godzinie nadejścia wiadomości, usypianie zajęło nieco więcej czasu niż rodzicom, czyli pojawiły się problemy, o których nie pisano, żeby matki na wychodnym nie zamartwiać.
Po owej wiadomości, trzeciej lampce słodkiego jak miód wina i przetańczonych kilkudziesięciu kawałkach, ból matczyny ulotnił się z organizmu. Nie pozostało nic. Tylko młodość ducha, tęsknota za swobodą. Przyznaję, wytańczyłam się jak nigdy dotąd. Chłonęłam każdą chwilę w ramionach mojego mężczyzny, delektowałam się każdym spokojnie zjedzonym kęsem ciepłej potrawy, każdym łykiem gorącej dla odmiany kawy, każdym malutkim weselnym ciasteczkiem, którym nie musiałam się dzielić, każdym komplementem, który przyjęłam nie jako mama, ale jako kobieta.
Ba, nawet wyszalałam się w tańcu z młodziakiem, który albo pod wpływem światła, albo spożytego alkoholu nie zauważył sporej różnicy wieku między nami, prosząc mnie do tańca
Skutki …
Tak czy owak – nie wiem, czy było to aż tak świetne wesele, czy też za sprawą okoliczności nabrało niemal metafizycznego charakteru. Miałam niejednokrotnie wrażenie, że stoję oparta o ścianę niczym gość weselny Wyspiańskiego i odbieram każdy bodziec ze zwielokrotnioną mocą.
Nie wyspałam się. Wróciłam do hotelu o 4.00 nad ranem, zastanawiając się, czy sen przyjdzie. Nie dotarł. Głowa bolała nie bardziej niż stopy. Tyle, że był to ból słodki i wyczekany.
Wracałam do domu uskrzydlona, choć zmęczenie osiągnęło Mount Everest, chciałam oddać się jak najszybciej obowiązkom mamy. Powrót do tej roli był czymś naturalnym jak wschód słońca. Wracała jednak matka szczęśliwa, zadziornie patrząca w próżnię. Matka, która przypomniała sobie, że tam w środku nadal jest ONA. Spontaniczna, pełna życia, szalona dziewczyna. Wierzę, że jeszcze nie raz ujrzy światło dzienne. A w parze z chłopakiem, z którym TĘ noc spędziła Jeszcze zdąży miłością siebie zachwycić, siebie zachwycić i wszystko w krąg.
- Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł – udostępnij go dalej!
- Na fan page’u na facebooku dzieje się dużo więcej i z dużą dawką humoru. Wpadnij do nas!
- Chcesz porozmawiać z innymi rodzicami? Zapraszamy do zamkniętej grupy na facebooku!
- Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, opinią, doświadczeniem na łamach portalu, napisz do nas: kontakt@multirodzice.pl
- Będzie nam miło, jeśli dasz znać znajomym o multiRodzicach. Sharing is caring!
GIPHY App Key not set. Please check settings