Jeszcze będąc w ciąży, naoglądałam się i naczytałam słodkich zdjęć i tekstów o wyjazdach wakacyjnych z małymi dziećmi. Oczyma wyobraźni już siebie tam widziałam, już tam byłam – ja, zrelaksowana i uśmiechnięta na leżaczku, na piaszczystej plaży, obok dwójka naszych pociech uklepujących łopatkami babki z piasku i mój mąż uwieczniający aparatem fotograficznym tą rodzinną sielankę. Tak miało to wyglądać, tak miało być pięknie. Rzeczywistość jak zwykle przerosła moje wyobrażenia.
Jeśli jesteś rodzicem jednego dziecka i jesteście przed urlopem wakacyjnym, nie czytaj tego tekstu dalej. Nie mam doświadczenia z wyjazdami z jednym małym dzieckiem, ale taki wyjazd jawi mi się jak pięciogwiazdkowy luksus, nawet jeśli jest zaplanowany pod namiotem. Ostatnio mieliśmy z mężem okazję wyjechać z jedną z naszych pociech na pół dnia. Początkowo obijaliśmy się o siebie, bo żadne z nas nie wiedziało co ma począć z jedną parą wolnych rąk. Po chwili ogarnęliśmy temat jak to jest w relacji 2+1 przy czym 2 oznacza dwoje dorosłych, a nie dwoje 1,5 rocznych bliźniąt. W drodze powrotnej mąż powiedział na głos to, o czym myśleliśmy oboje: „Zajmowanie się jednym dzieckiem to luksus i komfort”.
Ale wróćmy do naszej rzeczywistości, do rzeczywistości multiRodziców – u nas zawsze jest dwoje lub więcej dzieci do ogarnięcia i o takim wyjeździe wakacyjnym traktuje ten post. Dzieci – jak wiemy – też bywają różne, niemniej jednak uważam, że moje dzieci mieszczą się w normie i na potrzeby tego tekstu mogą posłużyć za przykładowe modele.
Jeśli kiedykolwiek przeszło Ci przez myśl, że urlop macierzyński nie powinien się nazywać urlopem, to uwierz mi – przejdzie Ci również przez myśl, że urlop wypoczynkowy z małymi dziećmi nie powinien się nazywać wypoczynkowym. Ale stało się: postanowiłeś, multiRodzicu, sprawdzić to na własnej skórze. Nie pozostaje mi nic innego jak pokiwać ze zrozumieniem głową, wirtualnie potrzymać Cię za rękę i przedstawić Ci pokrótce co może (choć nie musi) Cię na takim „wypoczynku” spotkać:
Podróż
Jeszcze nie zaczniesz swojej podróży, a już się spocisz jak mysz podczas pakowania tego całego dziecięcego majdanu. Kiedy już odhaczysz ostatnią pozycję na liście rzeczy absolutnie niezbędnych, zdasz sobie sprawę, że „tymi rencyma” musisz to jeszcze dotachać w miejsce przeznaczenia i z powrotem (plus dzieci oczywiście, gdzieś tam na plecach czy pchając je w pojeździe kółkowym).
Jeśli podróżujesz samolotem, zapewne na czas oczekiwania na lotnisku musisz co nieco pobawić się w animatora zabaw. Sam lot – w zależności od dolegliwości dziecka lub ich braku – może być względnie spokojny, ewentualnie może stać się horrorem dla Ciebie i dla reszty pasażerów. Nie pomaga fakt, że zarówno Ty jak i Twoja druga połowa macie cały czas zajęte kolana i ręce trzymaniem jednego z potomków.
W naszym przypadku, gdy podróżowaliśmy z 9-miesięcznymi bliźniakami, jedno dziecię przeżyło lot tam i z powrotem w absolutnym spokoju, tak jakby w ogóle nie zauważyło, że pojazd w którym się znajduje zarówno startuje jak i ląduje, natomiast drugie dziecię za każdym razem podczas startowania i lądowania dostawało spazmów i trudno go było utrzymać i uspokoić na rękach…
Jeśli podróżujesz samochodem sprawa wydaje się nieco prostsza, o ile nie czeka Cię wielogodzinna podróż na drugi koniec Polski, albo i jeszcze dalej. Najczęściej rodzice preferują wtedy podróż w godzinach nocnych, by dzieci całą drogę przespały. Brzmi nieźle. Gorzej, gdy zdasz sobie sprawę, że już na samym początku Twojego „wypoczynku” masz zarwaną noc za sobą. A odespać w dzień też nie będzie tak łatwo.
Ale jak to mówią: „Dla chcącego nic trudnego”, dlatego zakładam, że szczęśliwie docieracie na miejsce swojego wakacyjnego przeznaczenia i tu zaczyna się Wasz prawdziwy… hmm… „wypoczynek”.
Nowe miejsce
Maluchy zazwyczaj potrzebują kilku dni na „oswojenie się” i zaklimatyzowanie w nowym miejscu. Zdarza się, że nie lubią zmian, nie podoba im się ten cały wyjazdowy pomysł rodziców i jest płacz (dzieci) i zgrzytanie zębów (rodziców). Zdarza się również – i tak było w naszym przypadku – że podoba im się aż za bardzo i zaczynają się zachowywać jakby się najadły szaleju. W dzieci wstępują wtedy nowe pokłady energii (to mogą się zmieścić jeszcze jakieś nowe pokłady??) i w zależności od wieku dają swoim staruszkom popalić na różne sposoby.
Nasze w wieku 9 miesięcy chciały raczkować same i wszędzie. Przebywanie zarówno w wózkach jak i na rękach rodziców interesowało ich nie dłużej niż kilka minut, później zaczynały się arie operetkowe połączone z nowym stylem w tańcu współczesnym – wiciem się i próbą wyślizgnięcia się z uwięzi. Wszystko co dorwały w łapki lądowało natychmiast w małych paszczach potomków, z czego najbardziej wyprowadzały mnie z równowagi garście piachu, którego miały pod dostatkiem na plaży. Nasz misterny plan rezerwacji hotelu nad samym morzem natychmiast spalił na panewce, ponieważ na plaży mogliśmy dzieciaki tylko trzymać na rękach, co nie było zbyt wygodnym rozwiązaniem – w przeciwnym razie mieliśmy gwarantowane piaskownice w ich żołądkach.
Pocieszaliśmy się wtedy: „Za rok, gdy będą starsi, mądrzejsi, gdy będą już chodzić i nie trzeba będzie ich wszędzie dźwigać, gdy nie będą wszystkiego pakować do buzi – och, za rok będzie łatwiej!”
O, naiwności nasza!!!
Nasze kolejne wakacje, gdy chłopcy mieli 1,5 roku, okazały się biegami przez płotki połączonymi z medytacją oddechową nad zachowaniem rodzicielskiej cierpliwości. Jeden synek zaczął przechodzić przyspieszony bunt dwulatka i wszystko, ale to wszystko chciał robić sam, po swojemu, w swoim tempie i według własnych pomysłów. Chodzenie za rękę z mamą lub tatą – absolutnie nie! Co to za pomysł w ogóle?? On sam, w kierunku tylko przez siebie wybranym, najlepiej od razu rodzicom uciec, nie oglądając się ani za siebie, ani nie patrząc przed siebie. Buty zakładać będzie tylko sam, spodni w ogóle nie chce, zmiana pieluchy – wrzask! kto śmie go w ogóle dotykać?! Wejście do windy – na nie. Wyjście z windy (po wcześniejszym wniesieniu delikwenta) – na jeszcze większe nie, w końcu dopiero co łaskawie do niej wszedł, prawda?! Ktoś mógłby powiedzieć: „To dlaczego nie wsadziliście go do wózka?”. A wsadzaliśmy, a jakże! Dziecko, które na co dzień nie ma żadnych problemów z jazdą w wózku, na wakacjach nagle przestało uznawać taki rodzaj transportu i odstawiało w nim cyrk i gimnastykę akrobatyczną w jednym.
Po kilku dniach, w ciągu których byliśmy z mężem na granicy wytrzymałości i w potężnym szoku: „Kto podmienił nasze dziecko!!??”, zaczęliśmy się odgrażać sami do siebie w zasadzie, bo przecież nie do dziecka: „Ostatni raz wyjechaliśmy z nim na wakacje! W ogrodzie trzeba zamknąć na kolejne dwa lata, aż zmądrzeje, a nie do ludzi zabierać!”
W tym momencie z pomocą przyszedł nam nasz drugi synek – starszy o 2 minuty od brata i zdecydowanie bardziej odpowiedzialny. W sytuacjach krytycznych podchodził do buntującego się delikwenta, brał go za rękę lub za koszulkę i go wyciągał z windy/ pokoju, czasami stawał za nim i wypychał go za plecy. O dziwo, mały buntownik słuchał brata bardziej niż rodziców! Ostatecznie dotrwaliśmy do końca urlopu, ukradkiem ocierając pot z czoła…
Posiłki
Nasze dzieci należą (na szczęście i odpukać w niemalowane!) do tych, które lubią zjeść dużo i dobrze, lubią próbować nowych smaków i najczęściej zajadają się aż im się uszy trzęsą. Na wakacjach doceniłam metodę BLW, która we własnej kuchni nie raz doprowadzała mnie do białej gorączki, gdy zamiast do buzi jedzenie trafiało na podłogę, albo we włosy i ubrania (dzieci i moje…). Teraz okazało się, że nauka samodzielnego jedzenia czy to rękami czy łyżką i widelcem była strzałem w dziesiątkę – dzieci zajmowały się swoimi talerzami, a my z mężem mogliśmy we względnym spokoju zjeść swój posiłek.
Niestety w naszym przypadku spokój jest tylko względny i nie trwa zbyt długo, ponieważ nasze gagatki, gdy tylko pojedzą i popiją, nie widzą żadnego sensu w dalszym przebywaniu w krzesełkach do karmienia – jest przecież tyle ciekawszych rzeczy do zrobienia w tym czasie. Mogliśmy zapomnieć o spokojnym posiedzeniu przy stole, chyba że w międzyczasie byśmy związali linami (zapięcia już nie wystarczą) i zakneblowali naszych dwóch małych gangsterów.
Na basenie
Kiedy już ustaliliśmy, że plaża nie jest najlepszym pomysłem dla naszych pożeraczy piachu i żwirku, chyba że bardzo chcemy skorzystać z naszego ubezpieczenia od następstw nieszczęśliwych wypadków…, pozostała nam opcja: baseny. Kolejnym płotkiem, a raczej kłodą pod nogi, było wytłumaczenie potomkom, że picie wody z brodzika nie jest najlepszym pomysłem na spędzenie tego… hmmm… relaksującego czasu. Nie pomagało noszenie za nimi bidonów z wodą, i tak cały czas musieliśmy z mężem mieć oczy dookoła głowy, żeby pilnować samowolne nawadnianie organizmów prosto z wiaderka czy konewki przez nasze potomstwo.
Tak jak metoda BLW okazała się strzałem w dziesiątkę podczas posiłków, tak nasze wcześniejsze wizyty na basenie i oswajanie dzieci z wodą, jak również z ich głowami pod wodą, okazały się kolejnym trafieniem w sedno. Chłopcy nawet jak się potknęli i poszli z głowami pod wodę, otrzepywali się w ciągu kilku sekund i nie stanowiło to dla nich większego problemu.
Niestety włączały im się walki o tą samą zabawkę, mimo że mieli obok dokładnie copy-paste tego samego modelu. Uspokajanie bliźniąt walczących „o swoje” jest wystarczającym wyzwaniem we własnych czterech ścianach, a co dopiero na forum publicum.
I znów zaliczaliśmy ucieczki jednego gangstera i próby namówienia go do przebywania w stadzie. Próby te wymagały od nas wzniesienia się na wyższy poziom stanu zen, co nie zawsze kończyło się rodzicielskim sukcesem. Jeśli ktoś zaniedbuje zażywanie ruchu w ciągu roku, to proponuję wyjazd z 1,5 rocznymi bliźniakami na wakacje – podniesienie kondycji gwarantowane, szczególnie gdy w pobliżu znajduje się kilka głębokich basenów, do których dzieciaki odczuwają nieodparty pociąg i zamierzają samodzielnie nauczyć się skakania na główkę…
Spanie
Po całym dniu wrażeń wykończeni rodzice padają na łóżko i nie marzą o niczym więcej, jak o spaniu. W tym samym czasie dzieci mają jednak zupełnie inny pomysł na życie, szczególnie gdy zasilają je niezniszczalne baterie słoneczne, naładowane przez cały boży dzień. Kiedy w końcu wszyscy padają jak muchy, zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że na dwoje 1,5 rocznych dzieci zabranych na „urlop wypoczynkowy”, przynajmniej jedno z nich właśnie będzie ząbkować. Tak oto marzenia rodziców o wypoczynku przynajmniej w ciągu nocy, kolejny raz spalają na panewce…
Pozostaje pytanie – po co my, rodzice, sobie sami to robimy, a raczej fundujemy, bo przecież wczasy nie zapłacą się same?? Być może jesteśmy głupi i naiwni, mądrzy po szkodzie, albo zupełnie szaleni?
A być może przeczuwamy, że za kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat usiądziemy obok siebie na sofie, pomarszczonymi dłońmi otworzymy wypłowiały album ze zdjęciami i nie będziemy pamiętać nic więcej jak to, jak bardzo byliśmy wtedy razem szczęśliwi…
- Jeżeli spodobał Ci się ten artykuł – udostępnij go dalej.
- Na fan page’u na facebooku dzieje się dużo więcej i z dużą dawką humoru. Wpadnij do nas!
- Zapraszamy również do zapisania się na nasz newsletter.
- Chcesz porozmawiać z innymi rodzicami bliźniaków, wieloraczków, dzieci „rok po roku”? Zapraszamy dozamkniętej grupy na facebooku!
- Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, opinią, doświadczeniem na łamach portalu, napisz do nas:kontakt@multirodzice.pl
- Będzie nam miło, jeśli dasz znać znajomym o multiRodzicach. Sharing is caring!
Mam inne doświadczenia, na szczęście . pierwszy wyjazd co prawda z jednym dzieckiem 9M-cy -cudowne wspomnienia. Inny wyjazd (Włochy -samochodem), jedno dziecko 6 M-cy drugie 2,5roku też fantastycznie. Jeździmy z dziećmi regularnie 2razy w roku. Na pewno z bliźniakami jest trudniej ale nie demonizowalabym tak.
My też jeździmy z bliźniakami 1-2 razy w roku na tzw. urlop tygodniowy lub dwutygodniowy, a odkąd skończyli 2 miesiące wyjeżdżamy z nimi w każdy (dosłownie każdy) weekend w góry.
Opisane sytuacje w tekście są jak najbardziej prawdziwe, co nie znaczy, że jest też mnóstwo chwil, gdy nasze dzieciaki na wyjazdach i w podróży są fantastyczne.
Pozdrawiam!
Trafiłam tu szukając porad jak zorganizować podróż z 1,5 rocznymi bliźniętami. Porad brak, demonizacja tematu i sarkazm jest chyba łatwiejszy. Ale taka wizja autorska, cóż.
To nie sarkazm – to śmiech przez łzy 😉
Post-poradnik o podróżach z małymi dziećmi w opracowaniu – zapraszam do obserwowania naszej strony! 🙂
P.S. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że podróże w wieku 1,5-2,5 z bliźniakami były jednak najtrudniejsze. Później już luzik 🙂
To ja się wypowiem jak tata dwóch córek… I powiem jedno. Wakacje z dziećmi to nie są wakacje. Owszem one mają, ale my z żoną niekoniecznie. Nie zapomnę jak prawie 3 lata temu, wtedy starsza córka miała 4 a młodsza 2 lata. Trzeba było je pilnować na plaży. Jedna w jedną stronę pobiegła a druga w drugą. Ciekawie było… Pamiętam, ze z tych wakacji przyjechaliśmy zwyczajnie…. zmęczeni:D I to bardzo. Także z artykułem się w 100% zgadzam 😉
Zgadzam sie w 100% . Mam jedna starsza Córkę która od małego podróżowała i było super zero większych problemów , ale gdy na świat przyszła druga Córka cały artykuł to 110% okazał się prawda czekam aż wrócę z takich wakacji do domu i odpocznę we własnym ogródku hehehe